Gdy tylko myślę o sherry, z tyłu głowy zawsze mam Facebookową stronę prowadzoną przez Andrzeja Daszkiewicza niosącego niestrudzenie kaganek oświaty win wzmacnianych w Polsce, a mianowicie Sherry, porto, madera. Przypomina mi się również tekst Wojtka Bońkowskiego, który długo zajmował prominentne miejsce na bocznym pasku Winicjatywy — „Sherry bez szans”. Od czasu, gdy Wojtek pisał ten tekst, liczba fanów wspomnianego profilu wzrosła ze 195 użytkowników do gargantuicznej wręcz grupy 437 śmiałków. To podwojenie jednak, nie łudźmy się, nie świadczy bynajmniej o wybuchu popularności wzmacnianych win, a raczej dobitnie pokazuje, jaką niszą nisz one dziś pozostają.
Sherry jednak, wydaje mi się, nie jest na tak straconej pozycji, jak ją malują. Potrzebuje właściwego zapalnika, we właściwym miejscu i właściwym czasie, ale wcale nie jest pieśnią przeszłości. Wojtek w swoim tekście pisze, że „normalny winopijca na widok bursztynowego płynu pachnącego orzechami i politurą zmyknie, gdzie pieprz rośnie”. To samo można jednak powiedzieć o torfowych whisky, mocno nachmielonych, gorzkich piwach, czy mętnych pét-natach. Po żaden z tych napojów z marszu nie sięgnie normalny whisky/piwo/winopijca. Do czerpania radości z nich potrzeba najpierw ekspozycji na smak, a w końcu — przyzwyczajenia się do niego. Mimo to boom na piwa rzemieślnicze trwa w najlepsze, a torfowego Laphroaiga można znaleźć w każdym markecie.
Moja własna statystyka dotycząca lubialności sherry, choć zbudowana na niewielkiej próbce, nie jest wcale ponura. Staram się w domu zawsze mieć przynajmniej jedną butelkę sherry fino lub manzanillę. Gdy odwiedzają nas znajomi lub rodzina, często, niemal jak brytyjczyk starej daty, proponuję kieliszek sherry jako aperitif. O ile zaskoczenie maluje się na wielu twarzach, o tyle tych, którym nie smakowało, mogę swobodnie policzyć na palcach jednej ręki. Określenie „pyszne!” z ust osób kompletnie niezainteresowanych winem napawa optymizmem.
Najwięcej sherry wypija się obecnie na miejscu w samej Hiszpanii. Niegdyś największy rynek eksportowy dla sherry, czyli Wielka Brytania, dziś pozostaje w odwodzie i cały czas mocno tkwi w modzie na słodkie sherry cream, często niewyszukanej jakości. Wskazówka barometru zaczyna jednak powoli się ruszać, a największy wzrost popytu na sherry na brytyjskim rynku dotyczy wcale nie niedrogich win marketowych (choć do wzrostu dostępności przyzwoitych i niedrogich sherry chwalebnie przyczynia się choćby Tesco), lecz butelek z wyższych pólek jakościowych. Ten pewien (nie posunę się do nazwania go dynamicznym) wzrost zainteresowania jakościowymi sherry, ale również gros spożycia tych win na miejscu w Hiszpanii, to w gruncie rzeczy ciekawa kombinacja, która — mam nadzieję — okaże się z pożytkiem dla nas.
Czytaj więcej