Tokajskich przygód część pierwsza

Choć w przeciwieństwie do Justyny i Mateusza nie jestem wielkim entuzjastą czterech kółek (samochód służy do przebycia dystansu z punktu A do punktu B….) i nie rozumiem wydawania na nie zawrotnych pieniędzy (za które można by przecież kupić tyle wina!), nie mogłem nie zgodzić się z moją szanowną Małżonką, gdy ta przy zakupie kolejnego auta postawiła sprawę jasno – klima musi być i już! Nie mogłem się z nią nie zgodzić z jednej prostej przyczyny – brak klimatyzowanego auta (naszym pierwszym automobilem był Fiat Seicento zwany Mydelniczką) boleśnie dał nam się we znaki podczas wyjazdu do Drezna, gdzie ambitne plany przywiezienia win z regionu pokrzyżowała fala upałów – żadna flaszka nie przeżyłaby kilku godzin w gorącym samochodzie.

Czytaj więcej

Indyjscy giganci

Produkcja wina w krajach, gdzie więcej jest kłód padających pod nogi niż przychylności natury i gospodarki, przestała już chyba kogokolwiek dziwić. Anglicy mają swojej światowej klasy bąbelki, choć kiedyś nikt im nie wróżył produkcji wina. Polakom też nikt nie wróżył, a tymczasem świętujemy premiery świetnych rieslingów i pinotów, eksperymentujemy z kvevri, czy wreszcie — z winem lodowym. W żadnym z tych przypadków trudno jednak mówić o trudnościach ekstremalnych. Ale czy zamawiając do gruntu zeuropeizowane chicken tikka masala pomyśleliście, by popić je indyjskim winem?

Czytaj więcej

Przystanek Kreinbacher

Moja fascynacja wulkanami stanowiła niemałą część mojego dzieciństwa. Zaczęło się od oglądanych na VHS z otwartą buzią filmów dokumentalnych o Wezuwiuszu i Etnie i amplifikowanych przez dziecięcą wyobraźnię wizji niszczycielskich strumieni lawy. Później przez moje ręce przedszkolaka przewinęła się seria Odkrycia młodych Larousse’a, a niewiele później — ilustrowana książka Ziemia wydawnictwa Pascal. Była to wówczas jedna z moich ulubionych pozycji na półce. Parę rozdziałów Pana Samochodzika do poduszki, jasne, ale potem obowiązkowo kolejne wertowanie stron Ziemi.

Czytaj więcej

Z optymizmem o sherry

Gdy tylko myślę o sherry, z tyłu głowy zawsze mam Facebookową stronę prowadzoną przez Andrzeja Daszkiewicza niosącego niestrudzenie kaganek oświaty win wzmacnianych w Polsce, a mianowicie Sherry, porto, madera. Przypomina mi się również tekst Wojtka Bońkowskiego, który długo zajmował prominentne miejsce na bocznym pasku Winicjatywy — „Sherry bez szans”. Od czasu, gdy Wojtek pisał ten tekst, liczba fanów wspomnianego profilu wzrosła ze 195 użytkowników do gargantuicznej wręcz grupy 437 śmiałków. To podwojenie jednak, nie łudźmy się, nie świadczy bynajmniej o wybuchu popularności wzmacnianych win, a raczej dobitnie pokazuje, jaką niszą nisz one dziś pozostają.

Sherry jednak, wydaje mi się, nie jest na tak straconej pozycji, jak ją malują. Potrzebuje właściwego zapalnika, we właściwym miejscu i właściwym czasie, ale wcale nie jest pieśnią przeszłości. Wojtek w swoim tekście pisze, że „normalny winopijca na widok bursztynowego płynu pachnącego orzechami i politurą zmyknie, gdzie pieprz rośnie”. To samo można jednak powiedzieć o torfowych whisky, mocno nachmielonych, gorzkich piwach, czy mętnych pét-natach. Po żaden z tych napojów z marszu nie sięgnie normalny whisky/piwo/winopijca. Do czerpania radości z nich potrzeba najpierw ekspozycji na smak, a w końcu — przyzwyczajenia się do niego. Mimo to boom na piwa rzemieślnicze trwa w najlepsze, a torfowego Laphroaiga można znaleźć w każdym markecie.

Moja własna statystyka dotycząca lubialności sherry, choć zbudowana na niewielkiej próbce, nie jest wcale ponura. Staram się w domu zawsze mieć przynajmniej jedną butelkę sherry fino lub manzanillę. Gdy odwiedzają nas znajomi lub rodzina, często, niemal jak brytyjczyk starej daty, proponuję kieliszek sherry jako aperitif. O ile zaskoczenie maluje się na wielu twarzach, o tyle tych, którym nie smakowało, mogę swobodnie policzyć na palcach jednej ręki. Określenie „pyszne!”  z ust osób kompletnie niezainteresowanych winem napawa optymizmem.

Najwięcej sherry wypija się obecnie na miejscu w samej Hiszpanii. Niegdyś największy rynek eksportowy dla sherry, czyli Wielka Brytania, dziś pozostaje w odwodzie i cały czas mocno tkwi w modzie na słodkie sherry cream, często niewyszukanej jakości. Wskazówka barometru zaczyna jednak powoli się ruszać, a największy wzrost popytu na sherry na brytyjskim rynku dotyczy wcale nie niedrogich win marketowych (choć do wzrostu dostępności przyzwoitych i niedrogich sherry chwalebnie przyczynia się choćby Tesco), lecz butelek z wyższych pólek jakościowych. Ten pewien (nie posunę się do nazwania go dynamicznym) wzrost zainteresowania jakościowymi sherry, ale również gros spożycia tych win na miejscu w Hiszpanii, to w gruncie rzeczy ciekawa kombinacja, która — mam nadzieję — okaże się z pożytkiem dla nas.

Czytaj więcej

Zlotowe impresje

IV Zlot Blogosfery Winiarskiej zorganizowany przez Winicjatywę za nami, a to świetny powód, by rozsupłać worek z luźnymi przemyśleniami.

Na dzień dobry chcielibyśmy podziękować Wojtkowi Bońkowskiemu, Ewie Rybak, Maćkowi Nowickiemu i wszystkim zaangażowanym w zorganizowanie, dopięcie na ostatni guzik i poprowadzenie zlotu. Choć to może wydawać się z pozoru błahe, czterokrotne zorganizowanie wydarzenia na takim poziomie dla, bądź co bądź niewielkiej, grupy blogerów uważam za rzecz wielką i już niecierpliwie wyczekuję kolejnego roku z piątym, okrągłym zlotem. Podziękowania kierujemy również do sponsorów, dzięki którym to spotkanie było możliwe — w tym roku spotkaliśmy się w Hotelu Le Regina dzięki wsparciu Faktorii Win i firmy Tom-Gast.

Na zlot przyjechaliśmy przede wszystkim, by zobaczyć twarze dobrze nam znane jak i te nowe, poznać się lub zobaczyć po długiej przerwie, spędzić wspólnie czas, pogadać, napić się wina. Ten punkt jest definitywnie poza konkursem i pozycja najjaśniejszego punktu zlotu należy mu się ex cathedra. W merytorycznej części programu jasnych punktów też nie brakło, ale o tym (prawie) po kolei.

Czytaj więcej