Włoski Kopciuszek, czyli Valpolicella
Tytułowa Valpolicella produkowana jest we Włoszech w największej – zaraz po Chianti – skali. To lekkie, silnie owocowe wina pochodzą z rejonu Wenecji Euganejskiej (w większości świata znanej pod swoją włoską nazwą – Veneto), a dokładniej z okolic Werony. Valpolicella winifikowana u podnóży Alp zazwyczaj z trzech szczepów – Corvina, Rondinella i Molinara – jest w pewnym sensie włoskim Kopciuszkiem.
Podobnie jak francuskie Beaujolais, Valpolicella boryka się z problemami wizerunkowymi. Utożsamiana jest z winami prostymi, typowo stołowymi, bez klasy i wigoru. W dużej mierze do tego obrazu przyczyniło się – również, podobnie jak w przypadku Beaujolais – częste wypuszczanie na rynek bardzo młodych win. Tak samo jednak jak Beaujolais Nouveau, tak i młodziutka Valpolicella nie powinna stać się podstawą opinii o całym winiarskim regionie.
Paradoksalnie, te „problemy wizerunkowe” są dla nas – wszystkich miłośników wina – nie lada gratką. W przeciwieństwie do bardzo szanowanych win takich jak Barolo, Barbaresco czy Brunello di Montalcino, na dobrą Valpolicellę nie trzeba wydać fortuny.
W apelacji Valpolicella produkuje się szeroką gamę win – od najpopularniejszej Valpolicella Classico, po intrygujące (tym razem już bez problemów wizerunkowych) Ripasso i Amarone. Ja postanowiłem skupić się na najpopularniejszej, klasycznej odmianie, czyli Valpolicella Classico – na przekór tego, że za oknem mróz, szaro i buro. Nie jest to bowiem gęste, muskularne i pełne wino na jesiennozimowe wieczory, w odczuciach kojarzy mi się dużo bardziej z wiosną, a wręcz latem.
Przechadzając się między półkami Almy, wpadła mi w oko Valpolicella, której wcześniej nie widziałem – jak się okazało, import prowadzony przez samą Almę i, zdaje się, wino dostępne tym samym tylko u nich. Mowa o Monteci Valpolicella Classico 2008. Okaz stosunkowo niedrogi, 46zł.
Już po otworzeniu butelki wszyscy w pokoju wiedzieli co stanie się dalej – rozlanie wina do kieliszków tylko potwierdziło przypuszczenia. Eksplozja owoców. Czerwonych, rześkich, soczystych, o silnej kwasowości – co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że wino nie pochodzi z najgorętszych rejonów we Włoszech. Czerwona porzeczka, żurawina, wiśnia… nie pozwalały o sobie zapomnieć nawet w pewnej odległości od kieliszka. Po uważnym niuchnięciu z bliska i z namysłem pojawiły się kolejne warstwy. Świeża czerwona papryka ze szczyptą zielonego pieprzu. Nos w pełni przekładał się na wrażenia z podniebienia. Tytułowa Valpolicella pokazała masę jędrności i rześkości, niczym panna w zwiewnej letniej sukience hasająca po kwitnących łąkach. Choć teoretycznie profil smakowy średnio pasujący do zimnych wieczorów, co już wcześniej napomknąłem, te przywołane obrazy wiosny i lata wprowadziły niesamowity i bardzo przyjemny nastrój, który nie ustąpił aż do ostatniego łyka.
Wino niezwykle przyjemne, pokusiłbym się o notę w zakresie 86-88 punktów, choć przyznam się szczerze, że delektując się Valpolicellą nie zastanawiałem się, jak ją ocenić. Radość z degustacji była w zupełności wystarczająca. Czy kupiłbym tą butelkę raz jeszcze? Zdecydowanie tak! Czy było to wino zapadające w pamięć jak Brunello z dobrego rocznika? Nie – ale czy takie miało być? Przynajmniej ja nie tego oczekiwałem. Na pewno natomiast nabrałem ochoty, żeby zgłębić ten region dokładniej i nie skupiać się jedynie na ikonach włoskich tradycji winiarskich.
Zachęcam wszystkich do dania Valpolicelli szansy – podobnie jak zachęcam do dania szansy Beaujolais, jeżeli ktoś z powodów bliżej nieznanych omija tą apelację. Wina dobre, a niektóre wręcz rewelacyjne, za ceny dużo przystępniejsze niż konkurencja-arystokracja.
A jak już przy Beaujolais jesteśmy… Krzysiek mi zwrócił uwagę, żebym spojrzał w kalendarz. Zapomniałem na śmierć. Le Beaujolais nouveau est arrivé! – dzisiaj trzeci czwartek listopada, dzień w którym każdego roku na rynek trafia nowa porcja Beaujolais Nouveou – co by o nim nie mówić, na pewno jakąś butelkę lub dwie upolujemy 🙂 Dłuższa notka na temat post factum.