Riesling, który nie jest Rieslingiem — czyli La Passion du Vin

Moja ostatnia wycieczka do Warszawy skończyła się koniecznością zajęcia sobie czasu przez prawie dwie godziny, jedyny pociąg bowiem dojeżdżał do Warszawy grubo przed umówionym czasem spotkania. Skorzystałem z okazji, że przy dworcu są Złote Tarasy, a w nich La Passion du Vin, udałem się posiedzieć przy kieliszku wina czytając zaległe numery Decantera, które miałem w plecaku.

Godzina była poranna, w centrum handlowym żywej duszy, w LPdV za to bardzo sympatyczna kelnerka. Tak się złożyło, że akurat z głośników płynęła spokojna muzyka, czyniąc warunki do odpoczynku jeszcze lepszymi. Pierwotnie miałem ochotę napić się jakiegoś lekkiego Pinot Noir, ale musiałbym wziąć całą butelkę, zdecydowałem się zatem na skok w bok — wybór padł na Bordeaux, a dokładnie na Chateau Martet 2006. Przygodę z kieliszkiem wspominam bardzo miło — od sposobu jego podania, po głęboko wiśniowe aromaty z nutą śliwki, beczki i pieprzu. Dawno nie piłem żadnego Bordeaux.

Ale… no właśnie, bo notka nie o tym miała być 🙂 Po spędzeniu miłego czasu doszedłem do wniosku, że mogę zrobić jakiś drobny zakup i wyjść ze sklepu z butelką. Miałem ochotę na niemieckiego Rieslinga, i to z tych słodszych raczej. Poprosiwszy o takowego, dostałem do ręki butelkę Riesling Kabinett Feinherb. Jako, że Feinherb, to faktycznie wytrawne nie było — ale, że moje chęci dryfowały bardziej w kierunku Spätlese niż Kabinetta, zapytałem o coś innego i jeszcze słodszego. Tutaj nastąpiło moje zdziwienie, bowiem kolejną butelką… nie był Riesling. Jako alternatywę dostałem do ręki Scheurebe Kabinett Feinherb z winnicy Weingut Dorwagen. No cóż, Spätlese to nie było, Riesling tym bardziej nie — ale z braku alternatyw i własnej ciekawości flaszkę zakupiłem. Za relatywnie normalną cenę (choć pewnie, znając LPdV, i tak wyższą niż było faktycznie warte), bo niecałe 60zł.

Butelka przeleżała u mnie prawie dwa tygodnie, czekając na dogodną okazję w postaci domowych kruchych ciasteczek. Otworzyłem ją parę dni temu i do dziś bardzo miło wspominam. Wino w nosie i na podniebieniu było zbliżone do Rieslingów, ale jednak zauważalnie inne. Podstawowa nuta jabłka była schowana w tle, na rzecz intensywnych aromatów moreli, mirabelki i brzoskwini. W smaku wyraźnie zauważalny był miód i karmel. Delikatna kwasowość bardzo przyjemnie równoważyła słodycz wina, tworząc harmonijną całość, która nie robiła się męcząca i nudna z kolejnymi kieliszkami. W nosie przebijały się nuty suszonej śliwki (której nie potrafiłem wyczuc na podniebieniu) i kwiatów, których nazwać nie potrafię. Zawartość alkoholu, jak na takie wina dość standardowa, 9.0%, przyczyniła się do odbioru tego wina jako wybitnie gładkiego i delikatnego. Po raz kolejny również sprawdziło się moje przekonanie, żeby białych win nie chłodzić tak bardzo, jak zalecają producenci — im bliżej temperatury pokojowej, tym bardziej mi smakowało i tym bardziej było harmonijne. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dobre wino nie potrzebuje być zimne, żeby zachować równowagę i elegancję. Schłodzenie często zabija kwasowość, a za tym nie przepadam.

Podsumowując, szczepu nigdy wcześniej nie znałem i poznałem zupełnym przypadkiem — w końcu, jakby nie patrzeć, poszedłem po Rieslinga. Ale zakupu „na pałę” zdecydowanie nie żałuję (nawet nie sprawdziłem na Cellartrackerze, co to za cudo, będąc w sklepie). Co więcej — mam ochotę popróbować więcej, to jest już bowiem drugi niemiecki nieznany mi szczep (pierwszym było Huxelrebe), który mnie bardzo pozytywnie zaskoczył.

Mocne 87pkt.