Winnowtorkowy Cabernet Franc prosto z Włoch

Idąc za ciosem po ostatniej notce, a także zakupach, gdy Mati powiedział mi, że najbliższe Winne Wtorki są już jutro, a ich tematem jest Cabernet Franc, nie było ani chwili do stracenia. Tak się jednak złożyło, że Mati i Tysia swojej butelki również jeszcze nie zdobyli, tak więc postanowiliśmy się udać do najbliższego – od czasu naszej przeprowadzki w okolice przebudowywanej Łodzi Fabrycznej – sklepu, czyli Appellation – składu wina i oliwy.

Jak się okazało, ze zdobyciem czystej krwi Cabernet Franca nie było problemu (a i zaopatrzyliśmy się przy okazji w materiał źródłowy do kolejnych wpisów…), dzięki czemu mogliśmy wieczorem, przy kolacji, zmierzyć się z tym samym winem, pierwszy raz od dłuższego czasu razem, a jednak osobno (w sumie we cztery osoby). Było to zaiste doświadczenie niezwykle interesujące.

Wróciłem do domu lekko głodny, a w poniedziałek mięsny zamykają wcześnie! Nie było więc mowy o jakimś improwizowanym daniu, stąd też skończyło się na zamówieniu tradycyjnej polskiej chińszczyzny. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniej notki, obaw nie było. „Franek” taniną, ale przede wszystkim kwasem stojący na odpowiednim poziomie, okazał się godnym kompanem, zarówno do bardziej intensywnej w smaku i zapachu wołowiny na ostro, jak i delikatnego kurczaka w sosie słodkim. A to ostatnie połączenie okazało się na tyle udane, że Kaja, poszukująca wysokiego stężenia cukru niczym śp. Mieczysław Czechowicz w filmie „Poszukiwany, poszukiwana”, wyraziła szczerze zadowolenie z takiej kombinacji.

Parafrazując znane powiedzenie, nie ma głupich połączeń jedzenia z winem, są tylko te niespróbowane (no dobrze, może lepiej nie sprawdzać tego w przypadku śledzi, choć dziś usłyszeliśmy zapewnienie, że są wina, które do śledzi pasują*…to jest dopiero materiał na notkę!). Życie jest za krótkie, aby tracić czas na zbędne rozważania – jeśli tylko wina nie brakuje, zawsze staram się eksperymentować z rozmaitymi połączeniami. Tak było i tym razem – poza rzeczoną chińszczyzną, poddałem próbie ciekawy, paczkowany wynalazek pod nazwą „szynka wołowa, surowa, wędzona” – tutaj było czuć ewidentną walkę, ta kombinacja, choć ciekawa, nie każdego mogłaby zadowolić. Przede wszystkim, postanowiłem jednak skonfrontować to wino z czymś zupełnie dla mnie nowym, a mianowicie pierwszą ugotowaną przeze mnie, prawdziwą (zupki chińskie się nie liczą) zupą. Padło na żurek.

W tym miejscu słowo wyjaśnienia. Kto miał okazję próbować przygotowywanych przeze mnie dań, ciast i deserów, ten wie, że jeśli zastanawiam się, czy dodać do jakiegoś dania jedną lub dwie porcje jakiegoś składnika, to dodam trzy. Tak też było i w przypadku żurku – ogromna ilość „zakwasu” (zarówno z torebki, jak i butelki, dokładnie tak, jak to nasze prababcie kiedyś gotowały), jeszcze większa ilość mięsa, duża łyżka smalcu ze skwarkami i rzecz jasna wkład warzywny w postaci….cebuli. Powstało danie aromatyczne, niezwykle kwaśne i mięsne….ale choć świetne w smaku, to niestety nie obyło się bez przykrej niespodzianki!

Podczas gdy w niedzielę ten sam żurek smakował wybornie, tak w poniedziałek, po spożyciu chińszczyzny, coś niedobrego stało się z kubkami smakowymi. Przestroga to dla wszystkich degustatorów – trzeba uważać na azjatycką kuchnię, zwłaszcza łącząc ją z danami bardziej tradycyjnymi! Tym większy z drugiej strony podziw dla wina, że nie poddało się owym aromatycznym przyprawom.

Na szczęście w tym momencie przypomniałem sobie o bułce i oliwie, które razem tworzą nieodłączną pomoc każdego degustatora. Kilka kęsów pomogło odzyskać zmysły i żurek znów smakował jak wcześniej. A samo połączenie z winem? Świetne! Wino, ciut kwaśniejsze od żurku, nie poddawało się jego intensywnemu smakowi, a jednocześnie absolutnie, w ani jednym aspekcie się z nim nie gryzło. Kto by pomyślał :).

(Nie)krótkie posłowie © Mati & Tysia

Słowem krótkiego sprostowania, butelkę zdobyliśmy, jeno nie odebraliśmy na czas, stąd ten cały ambaras. Ale, jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze. Niedoszły bohater tego wpisu dostanie na pewno własne miejsce na blogu. W pierwszym zamyśle chciałem wkomponować nasze spostrzeżenia bezpośrednio w tekst Krzyśka, ale przeczytawszy całość uznałem, że cała historia za bardzo trzyma się kupy, by ją czymkolwiek przeplatać 🙂 Te egzotyczne połączenia kulinarne pozostaje nam skwitować krótko: jeśli Krzysiek odważył się próbować rzeczonego Caberneta z żurem, to aż dziw bierze, że śledzie jeszcze mu nie wpadły pod młotek! * Zapisałem sobie w kajecie, by przy najbliższej okazji polać szampana brut nature i zafundować paczkę śledzi. Niezapomniane wrażenia gwarantowane!

Co z winem natomiast? My kulinariów na wieczór nie przewidzieliśmy, skupiliśmy się więc na winie w kieliszku.

Winiarnię Livon, prowadzoną obecnie przez braci Tonino i Valneo Livonów, ale od zawsze pozostającą w rękach rodziny, trudno nazwać niewielkim producentem. Przy ich ponad 100 hektarach winnic rozłożonych między Colli, Friuli Colli Orientali, Chianti i Montefalco i produkcji przekraczającej 500 tys. butelek to niemalże masówka. Mimo to, ich wina cieszą się dobrą opinią. Parę lat temu ciepło pisał o nich Magazyn Wino, całkiem niedawno — Winicjatywa. Butelka była dla nas o tyle niespodziewana, że nastawieni byliśmy na chyba najpopularniejsze siedlisko dla win z czystego Cabernet Franc, a mianowicie na Chinon z Doliny Loary. Wino z Wenecji Julijskiej to, wobec tych planów, ostry skok w bok. Czy się sprawdził? W naszym przypadku niebardzo.

Nos dominowała czerwona pieczona papryka, czarna porzeczka i liście aronii, na drugim planie fiołki i odrobina wiśni, a bukiet był całkiem urzekający. Nuty te mogą spokojnie przywodzić na myśl Cabernet Sauvignon, zważywszy na to, że ten popularny mocarz jest dzieckiem Cabernet Franc i Sauvignon Blanc i wiele swoich cech z nim wspóldzieli. O Cabernet Sauvignon piszą, że o tydzień zbyt wcześnie zebrany potrafi łudząco przypominać w pełni dojrzałego Cabernet Franca. Z natury szczepu spodziewaliśmy się sporej kwasowości, kwaśnej wiśni, nut ziołowych i nieco warzywnych, ale wina raczej ułożonego. Oczekiwania te wzmagały nasze dotychczasowe bardzo ciepłe doświadczenia z Chinon i Anjou. Usta okazały się jednak sporym zaskoczeniem. Kwasowość była potężna (a, przy naszej miłości do Schilchera, to stwierdzenie nie znaczy bynajmniej „trochę kwaśne”), co samo w sobie oczywiście nie przeszkadzało. Owoc, ziołowość i wszystkie inne ciekawe nuty były jednak przykryte ogromną, zieloną łodygowością. Usta były zwyczajnie nieprzyjemnie gorzko-cierpkie, w sposób zbliżony do zostawionej na fusach na zbyt długo zielonej herbaty. Dwie godziny w dekanterze bardzo pomogły, ale do samego końca nie mogliśmy się przebić przez ten ściągający mur, żeby doszukać się mniej ekscentrycznych przyjemności. Zdziwiło nas to o tyle, że żadne zapiski degustacyjne dotyczące tego wina (ba, w tym roczniku!) w internecie nie potwierdzają naszych spostrzeżeń. Ba, nawet Krzysiek się z nimi nie zgadza, choć dorzucenie do wina kontry w postaci treściwej potrawy na pewno mu pomogło. Może jakimś cudem trafiliśmy różne butelki? Niestety, nie mieliśmy możliwości ich ze sobą skonfrontować.

Cabernet Franc u innych blogerów

Pochodzenie wina: zakupy własne autorów (Appellation, 42zł)