Ciemna strona szampana

O degustacji w ciemno Wojtek Bońkowski często mówi, że blind tasting never lies, z kolei Tomek Prange-Barczyński w ostatnim Magazynie Wino – choć przyznaje temu rację – dodaje, że degustacji w ciemno nie lubi, bo odziera wino z kontekstu i nie pozwala dojść do głosu czynnikom innym niż tylko smak i zapach. Trudno nie zgodzić się czy to z jednym, czy to z drugim. Nie ma tajemnicy w tym, że wiedząc co pijemy, mimowolnie się tym sugerujemy. Nie tylko oceniajac wino w dowolnej, arbitralnej skali, ale nawet opisując je sensorycznie. Co jest bowiem dziwnego w doszukiwaniu się nut typowych dla szczepu, gdy wiemy, co mamy w kieliszku?

My w degustacjach w ciemno uczestniczymy chętnie przy nadarzających się okazjach, bo – jak wspominaliśmy niedawno – to fantastyczna sposobność do nauki i wystawienia swoich zmysłów i wiedzy na próbę, w której nie ma żadnego suflera. To wcale jednak nie znaczy, że to nasza ulubiona forma obcowania z winem. Wręcz przeciwnie, każda kolejna degustacja w ciemno natrętnie przypomina nam, czego w nich nie lubimy.

Przeszło miesiąc temu, a znów dzięki wytrwałości i determinacji Michała Misiora z Wine Trip Into Your Soul, który niestrudzenie kolejne przygody w ciemnościach organizuje, spotkaliśmy się w Warszawie. Tym razem w otoczeniu z pozoru nietypowym, bo w przestrzeni coworkingowej Busy Bee, choć zważywszy na to, że sami pracujemy we własnym biurze IT, wino w takiej scenerii w ogóle nas nie dziwi. Pod młotek poszły szampany, a w każdym razie tak wynikało z tematu degustacji. W ekipie degustacyjnej spotkaliśmy się z bracią blogersko-importersko-sommelierską.

Spróbowaliśmy 10 różnych win, które – patrząc w notatki – możnaby określić, wbrew motywowi przewodniemu, jako butelki od sasa do lasa. Jak to zwykle bywa, nie brakowało niespodzianek. Znając Michała spodziewaliśmy się kilku jokerów padających daleko od przysłowiowej jabłoni, ale nie aż tylu. Niektóre tylko dołożyły się do kosza niespodzianek, bo o ile wytypowanie musującej Malwazji z Lazio jako stojącej mocno z boku poszło gładko, o tyle Franciacorta okazała się całkiem twardym orzechem do zgryzienia i dyskusje, czy to szampan, czy też nie, trwały aż do odwinięcia sreberka.

Wnioski z tej przygody mamy czowrakie. Po pierwsze – wzrost odczuwalnej przyjemności wraz z ceną można włożyć między bajki. Przynajmniej kilka butelek nie dorosło do oczekiwań, które rodziłby wydruk na paragonie przy zakupie pełnym nadziei.

Po drugie – choć szampan jest królem bąbelków, jak szczupak jest król wód – to w bliskim otoczeniu szampanów nawet prościutki i rysowany cienką kreską Cremant d’Alsace potrafił wywołać niemały uśmiech na twarzach i nie musiał wcale palić się ze wstydu, choć w dalszej perspektywie nie podołał konkurencji. To cenny, choć nie będący zaskoczeniem, wniosek. Czasem na bąbelki ma się ochotę imprezowo lub po prostu niezobowiązująco i fiksowanie się na szampanach, poza wydrenowaniem portfela do gołej skóry, nie ma żadnego sensu.

Po trzecie – szampan nie musi być drogi, żeby dawać autentyczną przyjemność, a nawet uplasować się blisko czołówki, czego najlepszym przykładem było niemałe zaskoczenie, gdy Michał zdjął sreberko z Jacques Picard Maxime Bellois Champagne Brut. To szampan, który niedawno gościł w Lidlu za niecałe 80zł, a my sami otworzyliśmy go przy okazji świętowania Nowego Roku. Nie spodziewaliśmy się, że na tle innych butelek wypadnie tak korzystnie, a niektórzy wręcz nie dowierzali, że może to być szampan z dyskontu.

Po czwarte i tak naprawdę najważniejsze – degustacja w ciemno jeszcze bardziej niż szybka degustacja w wartkim tempie na sali obarczona jest dużym marginesem błędu (a przynajmniej w naszym przypadku wciąż jest). Z jednej strony blind tasting never lies i ocenia się jedynie twarde fakty, czyli to co w kieliszku. Z drugiej natomiast – w tym właśnie również tkwi ból. Bez kontekstu, jakim może być szczep (czy kupaż), miejsce pochodzenia, rocznik, ale też producent, czy sposób winifikacji zdajemy się tylko na powierzchowne wrażenia. To, co wiemy, to raptem jak dane wino plasuje się na tle innych świeżo po otwarciu, tu i teraz, przy pierwszym kieliszku, za pierwszym zakręceniem, przy pierwszym łyku, w danej chwili. Trudno odnieść się do typowości, ale przede wszystkim trudno się z winem zaprzyjaźnić.

Ile razy już pierwszy kieliszek wydał się schowany i nieśmiały, a to ostatnie krople z butelki pozostawiały ogromny niedosyt i chęć poznania, co było dalej? Ile razy to nie pierwszy łyk, ale rozwój wina w czasie wieczoru spokojnej degustacji, dawał najciekawsze i najdłużej pamiętane doznania? Tego szybka degustacja rach, ciach i już, szczególnie w ciemno, nie daje i nie ma szansy dać.

Dość powiedzieć, że pierwsza trójka po spróbowaniu części win po raz drugi dłuższą chwilę później niewąsko się przesortowała. Niektóre szampany, które przymilnie i efektownie stroszyły piórka na dzień dobry, szybko straciły rezon. Inne z kolei – rozwinęły skrzydła i dumnie wyprężyły pierś.

O wszystkich winach skrupulatnie napisał już Michał. My chcemy podzielić się z Wami jednym, które w perspektywie najchętniej kupilibyśmy i na spokojnie wypili drugi raz już w domowym zaciszu. Barons de Rothschild Blanc de Blancs, czyste Chardonnay z winnic w Avize, Cramant, Mesnil-Sur-Oger, Oger i Vertus. z pozoru wydaje się bardzo delikatny i schowany, ale im dalej w las tym więcej odkrywa różnych twarzy. Z początku delikatnie cytrusowy, chwilę później wyłania się soczyste jabłko. Miękki, nieco migdałowy, z feerią aromatów brioszki, ale jednocześnie mocno kwasowy i bardzo wytrawny (dosage raptem 6g/l), chłodny i raczej domagający się doszukiwania w nim rzeczy, niż wmuszający je bez pytania. Dający dużo przyjemności już przy pierwszym kieliszku, ale przede wszystkim intrygujący co będzie dalej (Vininova, 343zł).

Wielkie dzięki dla Michała za zorganizowanie degustacji i dla Busy Bee za przyjęcie nas. Dla wszystkich towarzyszek i towarzyszy degustacji – wielkie dzięki za miłe spotkanie i ożywione dyskusje!