Tańczący z flaszkami we mgle
Po ostatnim zlocie blogosfery, na której degustacja w ciemno strzeliła nam fangę w nos i bezceremonialnie udowodniła, że łatwizną tego nazwać nie można, obiecaliśmy sobie, że będziemy trenować i częściej degustować wino w ten sposób. Znalezienie okazji innej niż zaskakiwanie się nawzajem we dwójkę w domowym zaciszu butelkami nie jest jednak wcale takie proste, gdy miasto nie tętni winnym życiem. Bez cienia wątpliwości Michał „WineMike” Misior z bloga Wine Trip Into Your Soul spadł nam z nieba zapraszając na trzecią już edycję organizowanych przez siebie degustacji w ciemno pod kryptonimem „Flaszki we mgle”.
Przed przyjazdem do Warszawy mieliśmy nie lada obawy i wątpliwości, czy się ciężko nie skompromitujemy, ale wierząc w ducha dobrej zabawy i bardzo ciekawi takiego spotkania, mijając tabuny dzieciaków z tornistrami wracających z rozpoczęcia roku szkolnego dotarliśmy na pociąg. Ugościł nas wraz z koleżankami i kolegami z innych blogów i winnych inicjatyw Łukasz z Pod Pretextem (dzięki!) a już na dzień dobry powitały nas przygotowane przez Michała 24 butelki starannie otulone folią aluminiową, nie odsłaniając nic poza kształtem butelki.
W przeciwieństwie do degustacji w ciemno w czasie licznych winiarskich egzaminów, zadanie wydawałoby się proste. Michał nalewał po kolei wina, a nas czekało odgadnięcie szczepu. Ani kraj pochodzenia, ani tym bardziej region (o roczniku nie mówiąc) nie był wymaganym kryterium, choć oczywiście w czasie żywiołowych dyskusji zawsze argumentacja zahaczała o te rejony. Dyskusja zresztą raz pomagała, innym razem nie – z jednej strony nawzajem naprowadzaliśmy się na dobry (lub zły) trop, z drugiej trzeba było dać dojść do głosu własnym zmysłom i nie ulegać sile sugestii, która potrafiła wyprowadzić na manowce. Czy było łatwo? O nie, nie, nie – ani trochę!
Spróbowaliśmy pod rząd 24 win – 9 białych, 15 czerwonych i jedno różowe. Po kondycji własnych notatek natychmiast widać, że im dalej w las tym bardziej zmysły już nie dawały rady, smaki i zapachy zlewały się, a strzały były coraz bardziej na czuja, niż oparte na właściwych przesłankach. Jak rzekł Mateusz z Białe czy Czerwone?:
Teraz to mi już wszystko pachnie Cabernetem.
Same wina również wcale nie ułatwiały zadania, prezentując bardzo zróżnicowany poziom, czasem niszowe szczepy, innym razem znane – ale z nieoczywistych miejsc. Wyuczone na książkach deskryptory wyprowadzały nas w pole, a często wychodziło tak, że najciemniej, jak zawsze, pod latarnią. Michał postarał się, żeby za łatwo nie było – przefrunęliśmy wszyscy m.in. przez Garganegę, Grillo, Teroldego, St. Laurenta, czy Carignan. Wypiliśmy wina, które kilka dni wcześniej opisywaliśmy na naszym Facebookowym profilu – i tym razem smakowały zupełnie inaczej, choć z jednym udało nam się trafić. W stylach i regionach, z których pijemy więcej wina, radziliśmy sobie daleko lepiej niż w takich, w których nasze doświadczenie kończy się na kilku/kilkunastu wypitych butelkach, ale mając na koncie raptem 7 dobrych typów trudno mówić o spektakularnym wyniku. Za to zabawa! Zabawa była przednia!
Kilka spróbowanych (niekoniecznie odgadniętych) butelek zapamiętaliśmy w szczególności i korzystając z okazji polecamy Wam je serdecznie:
Mustela Langhe Chardonnay 2015 wzbudziło bardzo wiele wątpliwości i nie wiem, czy ktokolwiek ostatecznie zdecydował się, by zagłosować na Chardonnay. Nuty kwiatowe, agrestowe, liści porzeczki i dymny charakter zwodziły nas w stronę Sauvignon Blanc, choć nie aż do Pouilly-Fumé. Im dalej w las, zostawało w kieliszku coraz więcej owoców egzotycznych a przekonanie do Sauvignon zaczęło maleć, ale i tak wieść, że to Chardonnay, gruchnęła jak grom z nieba. W życiu byśmy go nie odgadli, ale samo wino nam bardzo smakowało (Krople wina, 39 zł)
Tinpot Hut Marlborough Pinot Noir 2011 dał się odgadnąć chyba wszystkim – charakter Pinot Noir przebijał się na wskroś. Jasne w barwie, truskawkowo-wiśniowe w nosie, z delikatnymi taninami i nutami leśnego runa, choć nie tak delikatne, by podejrzewać Burgundię. Wszyscy szukaliśmy po Nowym Świecie, ale nam Nowa Zelandia do głowy nie przyszła. (WineAvenue, 89zł)
William Cole Columbine Special Reserve Colchagua Valley Carmenere 2013 pełne nut paprykowych, czarnej porzeczki, wręcz crème de cassis z waniliowym muśnięciem beczki. Bardzo soczyste, skoncentrowane, ale nie przedobrzone. Byliśmy pewni, że to Cabernet Sauvignon, a tu psikus – Carmenere oszukało nas bezlitośnie (WineAvenue, 59zł)
Mitolo Jester McLaren Vale Cabernet Sauvignon 2012 które piliśmy już wcześniej w czasie australijskiej degustacji wywołało wypowiadane z niedowierzaniem „Znowu Cabernet?” – tym razem jednak faktycznie wino się nim okazało. Pełne czarnej porzeczki, aronii, wiśni, słodkie w nosie i likierowe w ustach. Wiedząc, co to za wino, ta koncentracja przestaje dziwić. To nie tylko Australia, ale również fakt, że wino powstało metodą appassimento, czyli podsuszania winogron. (WineAvenue, 79zł)
Mam wielką nadzieję, że Michał będzie kontynuował swój kaganek degustacyjnej oświaty i jeszcze przyjdzie nam wspólnie spotkać się przy zawiniętych w folię butelkach. To bardzo pouczające doświadczenie, które świetnie pokazuje, jak dalece inaczej patrzy się na wino i szuka w nim zapachów, smaków i cech, jeśli nie wie się o nim na dzień dobry prawie nic. Wielkie dzięki za zaproszenie!
Gdy następnym wybierzecie się na wino do restauracji czy winebaru, poproście o kieliszek wina wybrany dla Was jako niespodziankę!
O „Flaszkach we mgle” pisali również: